O wrocławskiej kontrkulturze lat 80., cenzurze i świeceniu na zielono Lech Janerka rozmawia z Igorem Pietraszewskim:
Z czym ci się kojarzy muzyczna kontrkultura lat 80.?
Kilka jakichś ekip, które wtedy działały. Zakładając, że kontrkultura to jest coś, co nadąża za rytmem wydarzeń, to było „Miki Mousoleum”, był „Tempelhoff”, była grupa „Breslau”, był „Klaus Mittfoch” - wszystkie po niemiecku się nazywały, zabawne, ale tak było.
A na czym polegał wasz sprzeciw?
Jeżeli na każdym kroku są jakieś obostrzenia, jeżeli system wprowadza stan wojenny, jeżeli system doprowadza do ruiny kraj, to co się może podobać ? Nic się nie podoba. Atakowano różne rzeczy. Sama nazwa zespołu „Tempelhoff” w 80. czy 79. roku...Przypomnę, że to było lotnisko, na które różnymi sposobami uciekano. Legalnie czy nielegalnie...
Zetknąłeś się z cenzurą?
Oczywiście. W czasach, kiedy mi najbardziej zależało, żeby te moje pieśni były publikowane w takiej formie, w jakiej je napisałem, był taki mały incydent. Kiedy nagrywałem „Konstytucje” w ‘85 roku. Powiedzieli mi w Tonpressie, że ten tekst nie przejdzie. Ale ja byłem tak rozwydrzony [...], że powiedziałem, że w takim razie niech sobie sami zaśpiewają. Że pakuję się i wracam do domu. I na drugi dzień okazało się, że mogę to zaśpiewać. Zaśpiewałem i później nawet nie bardzo wiedziałem, co to jest ta cenzura. Z cenzorem spotkałem się przy okazji nagrywania płyty „Piosenki”. [...] Były na przykład „Paramilitarne gołębie”, no i cenzor powiedział, że nie można „zielono świecić”. Miałem w tekście „zielono świecąc”. Koleś mówi „absolutnie, co to, co to jest? Jak – zielono???”. Nie dopytywałem się o co mu chodzi. Mówię „to różowo”. „Różowo też nie. Tym bardziej!”
Więc jeśli mówimy o kontestacji, to należy zwrócić uwagę raczej na tekst?
Zmiana polegała na tym, że nagle zaczęto akceptować wokalistów bez głosu. Że to, co było wysoko punktowane, to emocje i jakaś szczerość. Czasami nieudolna w warstwie muzycznej i literackiej bezpośredniość wypowiedzi. Tego publiczność oczekiwała i to dostawała. Zasada była prosta – żaden tam wielki, kształcony głos, tylko człowiek z ludu. Często tak było na koncertach, że ktoś wychodził, mówił „teraz ja” i to było akceptowane. [...] Nie słuchało się z założenia rzeczy, które były nieautorskie. Myślę, że cały ten ruch był bardzo autorski. Zazwyczaj ten, kto wykonywał, to też to pisał, co wyróżniało tę historię od tego, co się działo wcześniej. Bo rynek hitów był zdominowany przez „specgrupy”. Czyli był jakiś choreograf, autor tekstów, autor muzyki, chłopcy, którzy to wykonywali itd. Wśród ludzi, którzy szukali alternatywy, to nie było akceptowane. Nikt nie chciał „produktu”, tylko chciał, żeby jego kumpel coś sensownego powiedział. Żeby to pokolenie mówiło do rzeczy swoim językiem. No i mówiło.
Czy oprócz tych kilku zderzeń z cenzurą spotkałeś się z jakąś opresywnością obowiązującego systemu ?
Pamiętam koncert, gdzie straszono mnie Jaskiernią. To był Wojciech Mann na koncercie na Torwarze w Warszawie. Przy mikserze stał, i nagle, że „Jaskierni się to może nie spodobać”, żebym się zastanowił nad sobą.
To zabrzmiało jak groźba?
Mann ma gruby głos, więc to zabrzmiało jak groźba. Ale był to żart. I spytał mnie jeszcze „czy mam konspekt zrobiony tego, co będę mówił do ludzi”. Nabijał się, chciał mnie postraszyć. Powiedziałem, że nie wiem, co powiem i nie wiem, kto to jest Jaskiernia.
Pełna wersja wywiadu z Lechem Janerką w najnowszym numerze kwartalnika "Pamięć i Przyszłość”3/2009 (5)